Jak szukałam innowacji
Irlandzki monopolista
Shiraz pasuje do kolendry
Ekran z Gdyni w siedzibie ONZ w Nowym Jorku
Potrzeby Zośki z cmentarza
Co się stało ze studentami?

Wiem, jak wino za 10 zł przerobić na takie, które smakuje jak za 50 zł. Wiem też, że irlandzki rolnik nie chodzi w gumofilcach, a idealna kaplica cmentarna nie powinna pogłębiać smutku żałobników.
Tego wszystkiego dowiedziałam się, gdy w Gdyni szukałam innowacji.

Jak szukałam innowacji

Jak szukałam innowacji

Innowacje najłatwiej znaleźć tuż przy morzu, w gdyńskiej dzielnicy Redłowo. Poszukiwania warto zacząć od starej szkoły zawodowej albo od leżącej obok Hali Łukowej. Kiedyś dopieszczano tam najprawdziwsze cuda wojskowej techniki - focke-wulfy 190, najlepsze niemieckie myśliwce. Samoloty wyjeżdżały z gdyńskich hal i leciały w świat - nad Francję, Londyn i Stalingrad.

Gdy wojna się skończyła, z hal wyjeżdżały autobusy i ruszały w miasto. Jeszcze później pod łukowymi sklepieniami nie było nic. Aż 15 lat temu miasto uznało - tu będą powstawać innowacje.

W 2001 roku stare budynki zaczęto przekształcać w Pomorski Park Naukowo-Technologiczny. Przyszłych lokatorów czekała ostra selekcja - musieli być z kilku wybranych branż i musieli przed radą parku udowodnić, że ich projekt jest nowatorski i że ma szansę na sukces finansowy. Michał Guć, wiceprezydent Gdyni ds. innowacji, pamięta pierwszych zainteresowanych. To dwaj studenci Politechniki Gdańskiej. Swoją firemkę prowadzili w akademiku, ale potrzebowali czegoś lepszego, żeby robić high-tech. – Pokazywałem im nasz park. To były początki, wtedy jeszcze był w starej szkole. Zaprowadziłem ich do jakieś strasznej klasy - odpadające lamperie, stary kran przykręcony do ściany - i mówię, że tu będzie ich biuro. Zastanawiałem się, co ta dwójka może sobie myśleć o tym miejscu - wspomina Guć.

Po trzech latach w parku działało 15 firm i pracowało 50 osób. Pięć lat później firm było już 70, a blisko 200 czekało w kolejce na wolne miejsce. Dziś w PPNT działa ok. 200 firm, które zatrudniają 2 tys. osób.

Pojechałam się dowiedzieć, co to są innowacje. I co powoduje, że w jednych firmach powstają, a w innych nie. Chciałam dotknąć innowacji.

Irlandzki monopolista

01 Rozdział 01 Irlandzki monopolista

Do MSM Studio innowacja przyszła sama. Marcin Milancej, twórca firmy, nie zastanawiał się, jak to się stało. Bardziej zaprzątały go prozaiczne problemy, jak ten, że irlandzki rolnik nie chodzi w gumofilcach. Że w Irlandii płoty na wsiach są białe, a łosoś bardziej różowy niż łososiowy. Najtrudniej było z łososiem. Nad dobraniem odpowiedniego koloru na grafikę spędził parę tygodni. - To usługi, trzeba umieć się dostosować do klienta – wyjaśnia Milancej.

MSM Studio przygotowuje multimedialne materiały edukacyjne. Jeśli masz rodzinę na Zielonej Wyspie, z pewnością jej dziecko będzie się uczyło języka irlandzkiego z materiałów stworzonych właśnie przez MSM Studio. To przedsiębiorstwo z Gdyni zmonopolizowało tamtejszy rynek e-learningu do nauki irlandzkiego. Od swoich klientów - wydawnictw pedagogicznych z Dublina - dostaje ścieżkę dźwiękową i szczegółowy opis, jak ma wyglądać np. łosoś. Dowiaduje się też, że płot na wsi ma być biały i ile w klasie ma być chłopców, ile dziewczynek, ile typowych rudzielców, a ile przedstawicieli mniejszości. Po masowych przyjazdach Polaków do Irlandii w podręcznikowej klasie pojawił się chłopiec o imieniu Wojtek. Na tej podstawie zespół w Gdyni przygotowuje treści i oprogramowanie do e-learningu. Ale nie tylko. Korzystając z aplikacji firmy z PPNT, małe Dunki i Duńczycy opiekują się wirtualnymi zwierzakami księżniczek z filmów Disneya i czytają komiksy o Kaczorze Donaldzie, Brytyjczycy uczą się o największych bitwach, a dzieci z Norwegii bawią się z trollami. - 80 proc. naszych przychodów to te z zagranicy – zdradza Marcin Milancej.

Innowacyjna firma? Na początku nic nie wskazywało na to, że taka będzie. Milancej jest germanistą. Po studiach pracował u producenta oprogramowania do e-learningu. Osiem lat temu postanowił sam zostać swoim szefem. Zaczął od bycia kimś w rodzaju pośrednika, który innym wydawcom, głównie zagranicznym, sprzedawał gotowe animacje i obrazki, ilustracje. Np. jak ktoś chciał zrobić kurs e-learningowy o sadzie, Milancej szykował dla niego ilustracje jabłek. Z żoną zawarł umowę - ma dwa lata na rozkręcenie biznesu. Jeśli się nie uda, zamyka firmę i wraca na stałą pensję do korporacji. Czasem słyszał od żony: „Wiesz, są jeszcze dzieci na utrzymaniu”. Jaki pierwszy projekt zrobili pracownicy MSM Studio? - Liczba mnoga to, łagodnie mówiąc, nadużycie – żartuje Milancej. - Zacząłem prowadzić firmę sam. Ponad cztery lata byłem jedynym pracownikiem. Ciężko pracowałem, nie mając pewności, co do dnia następnego, bardzo często jeździłem na targi. Nie jestem typem, który od 12. roku życia wymienia się znaczkami i zarabia pieniądze. Nigdy wcześniej nie ciągnęło mnie do biznesu i chciałem też sprawdzić, czy się nadaję - wspomina.

Powoli zaczął tworzyć własne treści. Proste mapy, diagramy, ilustracje. Dopiero w piątym roku działalności zajął się tworzeniem oprogramowania. – Jak już MSM Studio okrzepło na rynku i zaistniałem jako dostawca prostszych treści, to kolejnym krokiem był tworzenie własnego oprogramowania. Przez dziesięć lat pracowałem w firmie softwarowej, dlatego wiedziałem, z kim i jak się robi e-learning – opowiada.

Przełomowym wydarzeniem był kontrakt z wydawcą z Dublina. Gdyńską firmę poleciły mu wydawnictwa ze Szkocji. Irlandczycy szukali kogoś, kto przygotuje dla nich e-learning do nauki irlandzkiego. - To było pierwsze poważne zlecenie, nie takie na dwa tygodnie pracy, tylko projekt na długie miesiące. Właściciel przyznaje, że to był pierwszy moment, który pozwolił mu jako prowadzącemu firmę poczuć się pewniej. MSM Studio przygotowało pierwszą część zamówienia. Spodobała się tak bardzo, że od czterech lat otrzymuje zlecenia na kolejne części, a plan zamówień jest rozpisany na następne lata. - Przygotowaliśmy ponad sześć godzin animacji. Ponad 500 gier. To spory kawałek oprogramowania. Udało się nam zrobić pierwszy w historii interaktywny kurs języka irlandzkiego - mówi Milancej.

Dziś MSM nadal dostarcza treści dla innych wydawnictw, ale zaczął już wymyślać własne aplikacje. Od niedawna dzieci na całym świecie mogą się uczyć np. chińskiego, hebrajskiego czy innych języków korzystając z aplikacji powstałych w Gdyni. Z jednej osoby firma rozrosła się do kilkunastu pracowników i współpracowników. Przez osiem lat wykonali około 30 dużych projektów. Jakieś trzy, cztery lata temu Milancej poczuł, że MSM naprawdę jest innowacyjną firmą. - To było wtedy, gdy zaczęliśmy robić treści edukacyjne przy użyciu naszego własnego edytora - wspomina.

Dziś to, co robi MSM Studio, teoretycznie można stworzyć przy pomocy grafika i programisty. Trzeba ich posadzić koło siebie, a razem, strona po stronie, będą przygotowywali produkt. To jak robienie prezentacji bez PowerPointa – niby się da się, ale trwa to długo, a efekty nie są spektakularne. - można podejść do tego sprytnie, czyli stworzyć edytor do treści. Trzeba zainwestować w niego dużo czasu i pieniędzy, ale później można dzięki niemu łatwo tworzyć kursy elektroniczne - tłumaczy Milancej. Plany na przyszłość? - Mamy ambicje, żeby nie tylko być wykonawcą usług, ale też być wydawcą własnych produktów - mówi.

Shiraz pasuje do kolendry

02 Rozdział 02 Shiraz pasuje do kolendry

Za to w Delipair innowacja narodziła się wręcz podręcznikowo. W historii jest i problem w firmie, i pomoc naukowców, a nawet dwie dobre wróżki - dwaj aniołowie biznesu, którzy sfinansowali badania. - Tak naprawdę wszystko zaczęło się od bloga - mówi Konrad Jagodziński, właściciel start-upu W4F.

Lubił pić wino. Liczba testowanych gatunków rosła tak szybko, że zaczął robić notatki o tym, co pije. Notatki przerodziły się w bloga o winach. Potem romantyczne opisy trunków przeistoczyły się w techniczne opowieści o aromatach. Na końcu pojawiła się myśl: zróbmy internetową wyszukiwarkę, która będzie dobierała wino do potraw na podstawie podobnych aromatów. – Miałem już dosyć pytań o to, jak dobrać wino – przyznaje twórca.

Początkowo Jagodziński myślał, że klientami będą producenci z winnic. Z pomysłem wybrał się na targi Vine Italia. Wcześniej wysłał maila do 2 tys. wystawców. Odpowiedziało 30. Po 30 spotkaniach wiedział, że trudno będzie sprzedawać aplikację producentom. Trzeba pomyśleć o sklepach z winami i klientach indywidualnych. To oznaczało, że musiał zbudować dużą bazę danych o winach. Ekonomista z wykształcenia obłożył się stertą publikacji naukowych o aromatach w winie i… - Doszedłem do ściany. Okazało się, że nie mogę zrobić tanio aplikacji, bo naukowcy albo koncentrują się na małym wycinku win, albo na innych cechach, niż ja potrzebowałem. Dotarło do mnie, że potrzebuję pomocy profesjonalistów i muszę zlecić analizę win - opowiada.
Tymi profesjonalistami mieli być chemicy. Właściciel start-upu jeździł po uczelniach w Polsce i szukał firmy, która zrobi dla niego analizę aromatyczną ponad setki win. Ktoś z PPNT polecił mu laboratorium Spark-Lab, jedną z firm działających w pomorskim parku. Tam projekt się spodobał. Pieniądze na badania wyłożyło dwóch inwestorów. Pierwsze wyzwanie - opracowanie metodologii badań. - W winach jest łącznie kilkaset związków aromatycznych. Wytypowaliśmy 54 najpopularniejsze, które pozwalają zobaczyć różnice między winami białymi a czerwonymi albo tymi, które były w tankach stalowych lub dębowych - tłumaczy Jagodziński. Potem były testy. Do laboratoriów zwożono kolejne butelki. W sumie ponad 120 najróżniejszych win - od tych za 30 do tych za 300 zł. Z każdej butelki zespół chemików pobierał odrobinę płynu i poddawał analizie na obecność 54 związków aromatycznych. Tak powstało 120 profili win.

Dane otrzymali informatycy. Na ich podstawie napisali program dobierający wino do potrawy. - Dobór odbywa się na zasadzie dopasowywania chmury aromatycznej w potrawie z chmurą aromatyczną typową dla danego wina – wyjaśnia Jagodziński. Wystarczy, że na stronie Delipair internauta wklei link z angielskojęzycznym przepisem. Algorytmy wyszukiwarki zaczynają wtedy pracę. - Bierzemy przepis. Patrzymy, jakie są w nim składniki i w jaki sposób jest przyrządzana potrawa, czy to np. duszenie, czy smażenie. Potem bierzemy pod uwagę, które z analizowanych 54 aromatów w winie są w potrawie. Na końcu znajdujemy trzy wina, które mają najsilniejszy pomost aromatyczny z potrawą – opisuje proces doboru wina Jagodziński.

Ich rozwiązanie to innowacja? - Tak - stwierdza krótko. - Po pierwsze, zrobiliśmy badania naukowe, jakich do tej pory nie było. Po drugie, wymyśliliśmy mechanizm doboru wina do potraw, który wcześniej nie istniał.

Co dalej z wyszukiwarką? - 120 win to dopiero początek - zapowiada szef firmy.

Ekran z Gdyni w siedzibie ONZ w Nowym Jorku

03 Rozdział 03 Ekran z Gdyni w siedzibie ONZ w Nowym Jorku

Cztery lata temu PPNT powiększono trzykrotnie. W nowym budynku znalazło swoje miejsce MpicoSys. To firma, w której innowacje - można tak powiedzieć - rozmnażają się niczym króliki. W 30-osobowym zespole połowa to pracownicy działu badawczo-rozwojowego, a co kilka miesięcy z ich laboratoriów wychodzi w świat kolejna nowa technologia.

Problem w tym, że Michał Naleziński, menedżer projektów, nie za wiele może mi o nich opowiedzieć. O klientach z Polski nie powie, bo ich nie ma. Rodzime firmy są za mało innowacyjne dla MpicoSys. Za to zagraniczni kontrahenci zastrzegają poufność w umowach. Na szczęście nie wszyscy.

Tajemnic nie mają władze miast. Naleziński może mi opowiedzieć o zleceniu w Kopenhadze. W tym roku w stolicy Danii zamontowano 150 urządzeń do opracowanego w Gdyni systemu informacji pasażerskiej. Zamiast na świecących tablicach jak Warszawie informacje o przyjazdach i odjazdach autobusów w Kopenhadze wyświetlają się na przystankach na niewielkich ekranach e-papieru. Z serwerami urządzenie komunikuje się przez sieć komórkową, a energię czerpie ze słońca i małej baterii. - Dzięki temu nasze urządzenie jest całkowicie niezależne od infrastruktury. Możne je postawić w dowolnym miejscu, nie trzeba podłączać żadnego kabelka - zachwala Naleziński.

Klauzul o poufności nie zapisują też organizacje międzynarodowe. Dlatego słucham o ekranie z e-papieru w siedzibie ONZ w Nowym Jorku. Choć to nie tyle ekran, ile cała e-ściana – ma prawie siedem metrów szerokości i metr wysokości. Na takiej powierzchni umieszczono 231 wyświetlaczy, każdy o rozdzielczości 800/480 pikseli. To największy tego typu wyświetlacz na świecie. Pojawiają się na nim informacje o wszystkich spotkaniach w budynku ONZ. Gdy nie ma żadnych, ekran wygląda jak szara ściana.

Ekran i informacja dla pasażerów to przykłady zastosowania e-papieru. Od dziewięciu lat MpicoSys rozwija technologie. Firmę stworzyli Paweł Musiał i Peter Slikkerveer. Obaj pracowali w Philipsie nad e-papierem. Ale koncern w pewnym momencie porzucił projekt. Musiał i Slikkerveer postanowili rozwijać technologię samodzielnie.

Na początku MpicoSys to była garstka inżynierów, którzy głównie prowadzili badania na zlecenie innych firm. Potem zajmowali się przygotowywaniem produktów. Nie muszą szukać klientów. To oni ich znajdują. Często tacy, o których mówi się: „jeden z największych”. Jak jeden z największych producentów elektroniki rodem z Japonii. Albo jeden z największych producentów mikroprocesorów, tym razem z Europy. - Rynek firm od e-papieru jest mały. Wszyscy się znają. Jedno ze zleceń - na sportową bransoletkę z e-papieru z wyświetlaczem - dostaliśmy, ponieważ producent e-papieru nie był w stanie w tak krótkim czasie zagwarantować takiej jak my jakości - opowiada Naleziński.

Podobnych zespołów na świecie trochę jest. Firma z Gdyni skupiła się więc na jakości wyświetlania przy bardzo niskim poborze energii. Niedawno zrobiła urządzenie do numeracji foteli w salach koncertowych. Za każdym razem fotele stoją w innym układzie i potrzebne są inne numerki. Wyświetlacze od konkurencji potrzebują baterii. Wyświetlacz z Gdyni działa bez źródła zasilania. Wystarczy mu ta energia, którą indukuje się po zbliżeniu do wyświetlacza czytnika numerów. Zajmuje to ułamek sekundy.

Teraz MpicoSys pracuje nad systemem zawieszek na bagaż. Też z e-papieru. Wejdzie do użytku? To zależy od zleceniodawcy, dla którego opracowuje technologię. Średnio tylko jedna trzecia tego, co wymyślają inżynierowie w Gdyni, kiedyś znajdzie się na rynku. - To, że niektórym innowacjom się nie udaje, nie jest dla nas problemem. Skupiamy się na prototypowaniu, wymyślaniu nowych technologii i wykorzystaniu ich w nieoczywisty sposób - mówi Naleziński. Ostatnio ulepszyli urządzenie do numeracji foteli w salach koncertowych. Stworzyli tylko trzy prototypy, bo tylko tyle chciał zleceniodawca. Potrzebował lepszej wersji jedynie po to, żeby pokazać ją na targach i postraszyć konkurentów, że jego technologie są tak zaawansowane, że nie sposób go prześcignąć. Udało mu się.

Jeszcze do niedawna w Gdyni powstawały innowacje dla innych marek. Powoli polska firma zaczyna przechodzić od podwykonawstwa dla innych do wymyślania własnych produktów. - Przez te lata wykształciliśmy takich ekspertów, że zaczynamy tworzyć urządzenia i nimi zarządzać - mówi Naleziński. Może, gdy niedługo znów go odwiedzę, będzie mógł mi opowiedzieć o wszystkich innowacjach. Bo może będą miały logo MpicoSys.

Potrzeby Zośki z cmentarza

04 Rozdział 04 Potrzeby Zośki z cmentarza

W StructView innowacja narodziła się przy kawie. Ojców innowacja ma dwóch - Pawła Kaczmarka i Krzysztofa Całę. Wcześniej byli informatykami w jednej firmie. Założyli własny biznes i tworzyli narzędzie do wizualizacji budynków dla deweloperów.

Za to matka jest tylko jedna. Zanim Martyna Adamczak została matką innowacji, jako prowadząca jednoosobową działalność gospodarczą robiła badania przedprojektowe dla architektów. Czyli chodziła po okolicy, w której miał stanąć nowy budynek, i sprawdzała, co trzeba uwzględnić w projekcie. Na przykład: jakie są oczekiwania wobec nowej kaplicy na cmentarzu w Sopocie. - To trudny projekt. Z jednej strony były potrzeby przyszłych użytkowników kaplicy. Idealny budynek swoją formą nie powinien pogłębiać negatywnych emocji uczestników pogrzebu. Kaplice w Polsce zwykle tak działają - tłumaczy.

Z drugiej strony były potrzeby okolicznych mieszkańców, zwłaszcza dzieci. - Na cmentarzu mieszkał koń - Zośka. To była jedyna atrakcja w okolicy. Dzieciaki odwiedzały Zośkę z marchewkami - opowiada Adamczak. Żeby dojść do Zośki, dzieci musiały jednak przejść przez składzik grabarzy. Adamczak przygotowała wskazówki dla architektów. Na tej podstawie zbudowano kaplicę, która nie pogłębia smutku żałobników – zamiast zimnych kolorów i kamienia wprowadzono ciepłe barwy i drewno, trumna nie stoi na wprost wejścia, tylko lekko po skosie, a widok z kaplicy został otwarty na las. Dzieci zyskały zaś oddzielną ścieżkę i udało się nawet przygotować osobne miejsce dla Zośki.

Zobacz interaktywną makietę PPNT

Ta trójka - Martyna, Paweł i Krzysztof - przyszli na jedno z wielu spotkań dla firm działających w pomorskim parku. - Zaczęliśmy rozmawiać. W naturalny sposób się okazało, że możemy sobie pomóc i połączyć badania terenowe z naszym narzędziem - opowiada Kaczmarek.

Tak powstało StructView. Oparło się na dwóch nogach. Pierwsza to wizualizacje dla deweloperów. - Kiedy kupujemy mieszkanie, nie kupujemy tylko rzuconych na plan grafik. Ze StructView możemy przejść się po mieszkaniu, przearanżować je, wyjrzeć przez okno, sprawdzić okolicę. Wszystko działa w przeglądarce internetowej - wyjaśnia Adamczak. I dodaje: - Nasze technologie i mechanizm pozwalają oferować usługi przekrojowe. Gdy deweloper startuje z pomysłem, technologie opracowywane u nas pozwalają mu zaprezentować koncepcję budynku i skonsultować ją z mieszkańcami. - Potem w miejsce brył koncepcyjnych wstawiamy projekt i dzięki temu mamy narzędzie marketingowe i sprzedażowe. Na koniec, korzystając z tej samej technologii, możemy dać deweloperowi narzędzie do zarządzania budynkiem - dodaje Kaczmarek.

Druga noga to platforma do konsultacji planowanych budynków czy całych dzielnic z mieszkańcami. Już dziś miasta przeprowadzają konsultacje społeczne, ale ta metoda nie zawsze się sprawdza. Problemy w tym konkretnym przypadku są dwa: niska frekwencja i kłopot ze zrozumieniem szkiców planistów miejskich przez zwykłego Kowalskiego.
W StructView pracują nad narzędziem, które ułatwi mieszkańcom zrozumienie koncepcji architektonicznych i spowoduje, że więcej z nich weźmie udział w planowaniu swojego miasta. Jak to się stanie? Zamiast wyszukiwać na stronach urzędów PDF-y z masą wskaźników, Kowalski znajdzie wizualizację nowego terenu. Będzie mógł wirtualnie przejść się po planowanym miejscu. Zobaczyć, jak wygląda pod względem kubatury wizja planistów, sprawdzić, czy nowa zabudowa nie zasłoni mu widoku z okna albo nie wpłynie negatywnie na przestrzeń publiczną. Będzie mógł też zaznaczyć to, czego mu brakuje, i przesłać informacje do odpowiedniego urzędnika.
- Chcemy, żeby więcej osób miało dostęp do informacji, bo jesteśmy pewni, że społeczność lokalna może wiele przekazać planistom - mówi Adamczak. Czy są innowacyjną firmą? - Jesteśmy. Wizualizacje to nic nowego. Ale takie technologie, jakie my stosujemy - trójwymiarowe interaktywne wizualizacje dostępne w przeglądarkach internetowych - to nowość. Niewiele firm je stosuje. Poza tym innowacyjne jest zastosowanie produktu do badań. Do tej pory w Polsce w taki sposób nie przeprowadzano konsultacji społecznych - wyjaśnia Adamczak.

Co się stało ze studentami?

05 Rozdział 05 Co się stało ze studentami?

Pomysł, żeby w Gdyni zbudować park naukowo-technologiczny, wyszedł ze środowiska naukowego pod koniec lat 90. ubiegłego wieku. I od razu napotkał opór. Część osób obawiała się, że miasto chce zbudować konkurencję dla Politechniki Gdańskiej. Udało się dzięki determinacji prof. Anny Podhajskiej. To ona przygotowała koncepcję parku, a później o nią walczyła. Radę naukową tworzyli naukowcy, przedstawiciele samorządu i firm. Miasto Gdynia dało 6 hektarów gruntu, budynek oraz część pieniędzy na remont. Kolejne pieniądze znaleziono w funduszach z Unii.

wypróbuj syntezator mowy iwona
Kiedy PPNT powstawał, nikt słowa „innowacje” wtedy nie użył. Mówiono o przygotowaniu miejsca, które miało stworzyć „dogodne warunki do realizacji przedsięwzięć opartych na wysoko zaawansowanych technologiach”. Do parku przyjmuje się jedynie firmy z kilku wybranych branż: informatyki, multimediów, biotechnologii, wzornictwa czy informatyki. Pod te branże przygotowano parkowe laboratoria i prototypownie. Żeby zostać lokatorem, firma musi udowodnić, że jej projekt jest innowacyjny w branży, a jeśli później okaże się za mało nowatorski, firma musi park opuścić. Na przyjęcie do PPNT Maciej Milancej czekał pół roku. Podczas spotkania z radą naukową musiał wykazać, że jego projekt - przygotowanie edytora treści, który będzie działał na różnych urządzeniach i w różnych programach operacyjnych - jest innowacją. - Teraz wieloplatformowość to norma. Ale jeszcze trzy, cztery lata temu tak nie było. Zdarzało się, że strona wyświetlała się na Androidzie, ale nie chciała na pececie. Takie wymagania nie odstraszają firm. Gdy w 2011 r. rozpoczął się nabór do nowej części parku, w dwie godziny zgłosiło się 15 przedsiębiorstw. Do parku Gdynia dokłada około 3 mln zł rocznie. Władze miasta przekonują, że to i tak się opłaca. Dzięki parkowi powstają dobre miejsca pracy. - Park zmienia pomorską gospodarkę z gospodarki opartej na przemyśle ciężkim na opartą na wiedzy - tłumaczy Guć.

W parku dotknęłam gospodarki opartej na wiedzy - tej już działającej i dopiero powstającej. Widziałam świecący beton i urządzenie do ostrzegania przed dronami i ptakami. Zainteresowała się nim nawet Lufthansa. Byłam w firmie, która buduje własnej konstrukcji roboty dla przemysłu, i w takiej, która za pomocą smartfona potrafi stworzyć mobilny system alarmowy do mieszkania. Niektóre z innowacji dopiero raczkują i szukają swojego miejsca na rynku. Inne mają już pierwszych klientów, do jeszcze innych stoi kolejka chętnych.

Jeśli miałabym znaleźć przepis na dobrą innowację, byłyby to: pasja i ciężka praca podlana dużą ilością sosu stworzonego z cierpliwości. Żadna innowacja nie powstała w miesiąc czy dwa. Zwykle to lata pracy i ciągłe zmiany pomysłów na biznes. Nad Delipairem Jagodziński pracował dwa lata i co najmniej trzy razy zmieniał koncepcję tego, na czym naprawdę będzie zarabiał.

W parku nie znalazłam tych dwóch studentów, o których opowiadał mi Guć. Spóźniłam się. Już ich tam nie mam. Wcześniej przez kilka lat w starej klasie pracowali nad syntezatorem mowy. Michał Kaszczuk i Łukasz Osowski nazwali syntezator imieniem Ivona. Dwa lata temu ich firmę i wynalazek kupił Amazon. Tylko z powodu tej inwestycji amerykański gigant przyszedł na Pomorze. O ile pod Wrocławiem i Poznaniem Amazon stworzył wielkie magazyny, o tyle w Gdyni założył centrum badawczo-rozwojowe. Nie zatrudnia pracowników fizycznych, tylko naukowców i inżynierów.

W zeszłym roku twórcy Ivony wyprowadzili się z parku i przenieśli do centrum biznesowego. Ich dawne pokoje zajęło następne pokolenie młodych firm.