Teraz biegnę do żółtego budynku… Jeszcze trochę… Jest. Teraz do tamtej chorągiewki... Tak… A teraz do następnej… A potem do świateł… Ile to będzie, 500 metrów? 700? Jeszcze chwila i będę miał za sobą kilometr, może potem będzie lżej?
Odmierzanie czasu, szatkowanie dystansu na kawałki to jedna z podstawowych sztuczek, które maratończycy stosują podczas wyścigu. Gdy po 30. kilometrze zderzają się ze ścianą, muszą zmobilizować wszystkie siły, bo przed nimi jeszcze 12 kilometrów. Jedni myślą o tym, ile zdołali już przebiec. Inni wyobrażają sobie metę i świętowanie sukcesu. Naszych zawodników dodatkowo trzymało na trasie poczucie uczestniczenia w eksperymencie.
- Kiedy biegłem mój pierwszy maraton, na 30. kilometrze zobaczyłem wielki baner z napisem: „Kryzys? Jaki kryzys!”, ale wtedy było mi naprawdę źle – wspomina Łukasz Szymula z Warszawy, który wraz z 6,5 tys. innych zawodników stanął w niedzielę na starcie 37. PZU Maratonu Warszawskiego. Podobnie jak dwoje innych maratończyków - Karolina Epa z Warszawy i Daniel Karolkiewicz z Drohiczyna - zgodził się na to, żebyśmy śledzili każdy jego krok i każde uderzenie serca.
Całą trójkę wyposażyliśmy w inteligentne zegarki mierzące trasę, tempo, rytm biegu, kontakt z podłożem, tętno oraz spalanie kalorii. Chcieliśmy zobaczyć, co się dzieje z ludzkim ciałem podczas maratonu.
Dla Karoliny to pierwszy maraton, chciała się zmierzyć z „królewskim dystansem”, ale nie tak po prostu. Postawiła sobie cel: przebiec maraton w mniej niż 4 godz. Łukasz uprawia triathlon, nurkuje i ma na koncie już dwa maratony, dlatego jego cel jest bardziej ambitny: złamać 3 godz. 30 min. Daniel, który stanął do maratonu po raz dziesiąty, pracował na pobicie swego życiowego rekordu, czyli 2 godz. 42 min. i zajęcie miejsca w pierwszej 50.
Czym im się uda?
Słońce, 10 stopni, lekki wiatr. Idealna pogoda na maraton. Karolina zjawiła się pod Stadionem Narodowym uśmiechnięta i wyluzowana. Daniel był tak skupiony, że prawie nieobecny. Nabuzowany Łukasz z trudem powstrzymywał podniecenie.
Start!
Nie było kryzysu po 30. kilometrze, ani na 33., ani na 35. Nadszedł już po 10. Przynajmniej w przypadku Daniela. - Odezwała się stara, niezaleczona kontuzja mięśnia dwugłowego – relacjonowała ekipa zdjęciowa „Gazety Wyborczej” na trasie. Medycy sugerowali zejście z trasy, ale Daniel się uparł i dobiegł do końca.
Nie pierwszy raz musiał się pogodzić z tym, że nie wszystko poszło zgodnie z planem. W zeszłorocznym maratonie w Łodzi na 25. kilometrze odezwał się żołądek. Już po pierwszych skurczach i bólach wiedział, że nie zrobi życiówki, i po prostu truchtał do mety. 10 kilometrów dalej jakaś grupa robiła grilla. - Co będziesz biegł, chodź do nas! – zawołali. Daniel zatrzymał się na ciasto marchewkowe i sok, a potem pognał dalej. Zrobił maraton w 2 godz. 55 min. Tym razem zajęło mu to o dwie minuty mniej. Na mecie rozgoryczony rzucił ekipie: - Kończę z maratonami.
Bieg Łukasza załamał się na 22. kilometrze. Tempo i tętno spadły. - Trzy razy chciał schodzić, złapała go kolka i męczyła przez dziesięć kilometrów – tłumaczyła ekipa wideo na miejscu. Ale on też nie zamierzał poddawać się bez walki. Szedł i biegł na przemian, co dobrze widać na krzywych.
Kryzysu nie miała tylko Karolina. Zmieściła się w 3 godz. i 59 min. i jako jedyna z trójki zrealizowała cel. Gdy pojawiła się na mecie, tryskała energią, ale Janusz Wąsowski, trener Yareda Shegumo, wicemistrza Europy w maratonie, chmurzy się, gdy ogląda jej krzywe. – Poczuła się komfortowo i odpuściła sobie, a mogła mieć lepszy wynik niż Łukasz! Bardzo niskie tętno w drugiej połowie biegu może wskazywać też na to, że Karolinie poluzował się pasek pulsometru – podkreśla.
- A Daniel? Nie szkoda, że rzuca maratony? – pytamy. Ale trener się uśmiecha pod wąsem. – E tam, niejeden już się zarzekał. Potem najwyżej po miesiącu wracał do biegania i w końcu znowu stawał na starcie.